Magazyn ESENSJA nr. 1 (I)
październik 2000





poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

Grzegorz Wiśniewski
  Pies, czyli kot

        kontynuacja opowiadania z poprzedniej strony

III.

     Niosłem się do domu. Znaczy - Mały mnie niósł. Mały, czyli ja... zresztą nieważne.
     Nie byłem w stanie iść - wy byście byli? Miałem wrażenie - nie, nadzieję, że to jakiś koszmar wywołany nieświeżym kotletem zwędzonym z patelni. Byłem kotem, kotem... Dlaczego kotem? Wolałbym już marchewką. Albo jakimś owadem. Albo kaczką...
     Nie, powiedziałem sobie, gdy przewieszony przez grzbiet mnie, znaczy Małego, dostrzegłem, że jesteśmy niemal w domu. Nie poddam się. Skoro dało się zrobić to raz - na pewno da się powtórzyć - w druga stronę. Chcę z powrotem być psem. Być sobą. Poznawać świat nosem, a nie parą oczu a la Carl Zeiss, które może i działają świetnie, ale dobrze oddają tylko suchy, bezwonny, wyprany z pełniejszej informacji obraz...
     Zeskoczyłem na ziemię i podreptałem u boku Małego.
     To się musi udać. Gdy ten cały Doktor wróci do starej fabryki, zagonię tam Małego i zmusimy go do odkręcenia sztuczki. Nie miałem pojęcia jak to zrobimy, ale coś wymyślę. Póki co jednak, postanowiłem dopilnować Małego w moim ciele, żeby nie palnął czegoś głupiego i nie zrujnował mi dobrej opinii...
     Zaledwie to pomyślałem, Mały ruszył ze szczekaniem ku jakiemuś kotu, przemykającemu się przez jezdnię. To był jeden z piwniczników, chyba Spokojny, znany szerzej jako Narkoman. Gdy dostrzegł biegnącego Małego, przyspieszył i płynnym susem przesadził półtorametrowy płot, znikając w ogrodzie za nim. Mały oczywiście poszedł w jego ślady, ale nie był już kotem. Odbił się mocno, walnął łbem w ogrodzenie, wpadł między trzy blaszane kosze i przewrócił je. Hałas zrobił się straszliwy. Potem jeszcze spotężniał, gdy Mały płaczliwie zawył z bólu, a część psów z naszej ulicy zawtórowała.
     Jeden z nich, kurduplowaty Azor, podbiegł, aby obwąchać poszkodowanego. Nie zdążył - widok psa poderwał Małego na nogi. Drąc pazurami darń na bujnym trawniku, przerażony kot - czy też pies - poszedł jak przecinak w kierunku domu. Azor słusznie pomyślał, że się go przestraszył. Na pewno wszystkim rozpapla.
     Chyba utrzymanie mojej dobrej opinii okaże się tą trudniejszą częścią planu.
     W domu Mały próbował wcisnąć psie ciało w swój ulubiony, wypoczynkowy kosz. Nie wyszło. Po kilku energicznych próbach wiklinowy kojec, który najlepsze lata miał już za sobą, poddał się z trzaskiem. Mały wolno wstał, spojrzał na swoje dzieło i żałośnie zaskomlił. Właściwie nie wiem, dlaczego się martwił - w końcu to ja nie miałem gdzie spać.
     W polu widzenia pojawił się zaciekawiony zamieszaniem Fagas.
     - Czołem, Strucel - przekazał. - Już zaczynałem się o ciebie... tego, no... martwić - zerknął na Małego. - Co Pulpet robi z twoim koszem?
     Pulpet? Pulpet!? Jak oni mnie, debalans, nazywali? Te pozbawione dna pojemniki na jedzenie!?
     Zjeżyłem się. Próbowałem też obnażyć zęby i warknąć, ale jak łatwo się domyślić, z mizernym efektem. Wiem - to głupie, że zakładałem z góry posiadanie monopolu na obraźliwe przezwiska.
     - Co? - zapytał Fagas z niezmąconym spokojem.
     - Nie nazywaj mnie Pulpet! - napadłem na niego. - Jestem szybki, silny i zgrabny.
     - Ty owszem, masz jeszcze na to szansę - mruknął obojętnie. - Ale Albrecht? Spójrz na niego. Gość wyraźnie przedawkował kotlety.
     Rzuciłem się na niego. Pomysł był to generalnie nie najlepszy, bo teraz byłem od niego znacznie mniejszy, a on nawet między psami miał opinię zręcznego rozrabiaki. Już gdy był mały, regularnie spuszczał łomot sforze psów pewnej nie lubianej sąsiadki Podopiecznej. Była to wprawdzie tylko czwórka takich francuskich cosiów, o rozmiarach wyrośniętego chomika - niemniej za trzecim razem szczekliwe półgłówki nauczyły się, że na widok kota należy bez zastanowienia zwiewać. Teraz Fagas machnął tylko łapą, przewracając się na plecy. Przeleciałem nad nim, rąbnąłem bokiem w podłogę kuchni i po brązowej terakocie doślizgałem do ściany.
     - Zgłupiałeś, Strucel? - zapytał podchodząc do mnie. Wstałem z trudem, kręciło mi się w głowie. - Czego się na mnie rzucasz?
     Zacisnąłem zęby.
     - Chciałem się z tobą... pobawić - wycedziłem. Wiele razy widziałem, jak Mały zaczepiał Fagasa i jak walczyli na niby. Może uwierzy...
     Spojrzał na mnie krzywo. Podszedł bliżej, obwąchał. Obejrzał się na Małego, wyciągniętego na szczątkach kojca.
     - Ale numer - wygłosił z pełnym zaskoczeniem. - Albrecht, to ty prawda?
     Przeklęte koty. Pomyślałby kto, że mają szósty zmysł.
     - Nie, to nie ja. To Mały... to jest, Strucel - wyrzuciłem z siebie idiotycznie. - Pobawimy się? - dodałem próbując zamerdać ogonem.
     Genialnie. Mogę startować w rankingu na kretyna roku.
     - Jak to zrobiliście? Jak się wam udało zamienić miejscami? - dopytywał się. - I dlaczego? I...
     - Fag... Herb, zamknij się - przekazałem. - To faktycznie rzecz, której mogę się po kocie spodziewać - drwiny w odpowiedzi na trapiący kogoś problem. Dlaczego się nie odczepisz?
     Wzruszył ramionami, po czym znienacka zaczął konać ze śmiechu. Przewrócił się na grzbiet, zamajtał łapami. Oczywiście nie towarzyszyły temu żadne dźwięki, konał ze śmiechu w duchu.
     - Co w tym śmiesznego? - burknąłem.
     - Wszystko - odpowiedział, gdy się wreszcie opanował. - Ty. Sytuacja. Al, jesteś największym psim szowinistą jakiego znam, reszta psów to przy tobie cieniaki z głuszy. I nagle zamieniasz się miejscami z chuderlawym kotem. Zmienia perspektywę, co?
     - Przynajmniej teraz wiem, co powinienem myśleć o tobie, stary - przekazałem z urazą.
     Nie, nie lubiliśmy się z Fagasem. Ale traktowaliśmy nawzajem z pewnym szacunkiem. Jak gentlemani. Jak dwóch równorzędnych zawodników. W końcu mieliśmy wspólny dom, wspólnych Podopiecznych. Aż do dzisiaj sądziłem, że to coś znaczy.
     - Opowiedz mi co się stało - uspokoił się. - Nie zaśmieję się już.
     I faktycznie przyhamował z jadem. Kurde, jakiś dzień cudów chyba dzisiaj. Cholera, przecież to naprawdę dzień cudów. I koszmarów.
     Opowiedziałem mu o poszukiwaniu Małego, o starej fabryce i domu Doktora. O tym, co stało się po przebudzeniu. Gdy mówiłem, on kręcił wąsami z niedowierzania. Rozumiałem go. Mnie nadal nie chciało się to zmieścić w głowie. Potem powiedziałem mu o planie dopadnięcia Doktora i dokonaniu zamiany.
     - Faktycznie masz problem - zauważył, gdy skończyłem. - Nie było was cały dzień, aż Oswojona zaczęła się martwić...
     - Kto? - nie załapałem. - Kto się zaczął martwić?
     - Oswojona - powtórzył. - Ta, którą ty nazywasz Podopieczną.
     Nawet nie poczułem się specjalnie zdziwiony tym rewelacyjnym, iście kocim mianem.
     - Masz może pomysł, jak się wykaraskać z tej sytuacji?
     - Póki co spróbuj zrealizować swój pomysł. Muszę to przemyśleć... - mruknął.
     - Sam tego nie zrobię. Muszę spotkać się z przyjaciółmi...
     Dostrzegłem jak za jego plecami Mały podnosi łeb i zaczyna radośnie ziać. Zaczął merdać ogonem. Szybko się uczył, ale i tak wiem, że robiłem to ze znacznie większą gracją. Po chwili wstał i szczeknął na nas radośnie. Coś znajomego emanowało od jego postawy.
     - Wydaje mi się... - zaczął Fagas oglądając się.
     - ... że nagle zapragnął się pobawić w tarmoszenie - dokończyłem z niepokojem.
     Mały lubił taką zabawę. Rzucał się to na Fagasa, to na mnie, pozwalając się wywracać i tarmosić, suwać po podłodze i podrzucać. Zazwyczaj nie mieliśmy nic przeciwko takiej zabawie. Jednak teraz, gdy przypadek promował Małego do zupełnie innej kategorii wagowej - sytuacja wyglądała mniej zachęcająco.
     Ruszył na nas, wesoło merdając ogonem.
     - Chodu! - pisnął Fagas i w jednej chwili odskoczyliśmy od siebie w przeciwnych kierunkach. On na parapet i stamtąd na półki pod sufitem, ja na kuchenny regał, zastawiony rzędami słoików z przyprawami. Mały wybrał mnie. Zapewne chciał dostarczyć małemu kotkowi takich wrażeń jakie sam lubił.
     Skoczył na półki. Załamały się pod jego ciężarem i bryznęły zawartością po całej podłodze. Huk drewna i brzęk pękającego szkła nie zdążył jeszcze ucichnąć, gdy przerażony Mały piszcząc dał drapaka z kuchni. Gdy biały tuman mąki opadł, dostrzegłem Fagasa, omiatającego pobojowisko zamyślonym spojrzeniem.
     - Trzeba będzie coś poradzić - przekazał do mnie z troską. - I to szybko. Do zobaczenia wieczorem.
     I wyskoczył przez okno.
     Niezwłocznie udałem się do dzikiego parku. W końcu mam kumpli, całkiem niegłupich. Pomogą, a może i coś doradzą. Wahałem się krótko, nie było czego ukrywać. Fagas na pewno sprzeda całą opowieść swoim kumplom, a spotkany wcześniej Azor też nie utrzyma języka za zębami. Wszystko się wyda prędzej czy później. A ja nie cierpię czekania, wolę całą rzecz wyjaśnić od razu.
     Byli w parku, wszyscy co do jednego - Kulka, Hipis, Serdel, Bolo i Księżniczka. Zaokrąglona kundelka, wyrośnięty pudel, dwa jamniki w ciele jednego, podstarzały bokser i rasowa charcica, świetna laska mówię wam. Rozwaleni jeden obok drugiego na rozwłóczonym, starym materacu. Zapewne najedli się niedawno, bo wyraźnie nie interesowało ich nawet łowienie much śmigających im tuż nad głowami.
     Wpadłem pomiędzy nich bez ostrzeżenia. Tak, wiem, to było głupie, ale nie oswoiłem się jeszcze ze swoją sytuacją. Widząc ich wyciągniętych na materacu jak za dawnych lat, przez chwilę poddałem się złudzeniu, że wszystko jest takie jak zawsze...
     Nie było.
     Rzucili się na mnie jednocześnie. Gromadka różnokolorowych stworzeń jak na komendę przekręciła się na leżąco i usiłowała mnie capnąć zębami. Wywinąłem się nadspodziewanie łatwo, a oni wpadli na siebie wzajemnie, odbili, starli bokami. Kłębili się jeszcze bezładnie w dole, gdy miauknąłem z gałęzi kasztana nad nimi.
     - Uspokójcie się - przekazałem im z całą mocą, gdy rzucili się gromadnie przy podstawie pnia, szczekając i próbując się nań wspiąć. - To ja! Albrecht!
     Nadal szczekali. Tylko Kulka rzuciła retorycznie:
     - Jaki Albrecht?
     - Ja, Albrecht - powtórzyłem. - Ilu znacie Albrechtów? Kogo nazywacie najszybszymi nogami dzikiego parku?
     To ich na chwilę zamurowało.
     - Nie wiem jak wy - zaczął Bolo. - ale ja widzę kota, który twierdzi, że nazywa się Albrecht...
     - Bo to jest kot - wyjaśniła mu Kulka.
     - Ty, kot, co za głupoty wygadujesz? - awanturował się Serdel.
     - Ja go znam - odezwała się Księżniczka. - To Mały, jeden z kotów, który mieszka z Albrechtem.
     - Albrecht to ja! - najeżyłem się jeszcze raz.
     - Ciągle to powtarza - zauważył Hipis.
     - Myślisz, że go wytresował? - zapytał zdezorientowany Serdel. - Jak papugę?
     Trafił mnie szlag. Nic dodać, nic ująć.
     - Wychudłe ogryzki! Niedoróbki Wielkiego Przewodnika! - wycedziłem z furią. - Kto was wszystkich przegonił dookoła fabryki? Kto wam pokazał tylne drzwi rzeźni? Kogo postrzelili z wiatrówki na bazarze mięsnym? Kto przytargał tutaj materac? Wy niewdzięczne, intelektualnie zabiedzone stworzenia! To tak przyjaciele mogą na was liczyć? Tak się odwdzięczacie? Tyle potraficie z siebie dać, gdy jesteście potrzebni?
     Aż się zasapałem.
     - Oj, to chyba rzeczywiście Albrecht - mruknął z dołu Hipis.
     - Aha, poznaję ten kaznodziejski ton - dodał Serdel.
     - Wygląda jakby inaczej... - zauważył Bolo.
     Przynajmniej przestali szczekać.
     - Przyjaciele - przekazałem. - To naprawdę ja. Widzicie, co mi się stało?
     Wgapili się we mnie bez słowa. A potem oczywiście Serdel musiał się odezwać.
     - Chyba ten twój Wielki Przewodnik przeglądając encyklopedię trafił na hasło "hipokryzja" - wypalił. - I chyba dostałeś swoją nagrodę.
     Oszczekali go z oburzeniem.
     - Serdel, nie bądź sukinkotem - mruknął Hipis.
     - Co się stało? - zapytała mnie Kulka.
     - Mogę już zejść? - upewniłem się. Szczeknęli potakująco.
Zszedłem. Opowiedziałem im wszystko. Nie chcieli uwierzyć, co wcale mnie nie dziwiło. Ale byłem kotem, co wyjątkowo łatwo mogli sprawdzić.
      - Ale historia - wykrztusił Hipis, gdy skończyłem.
     - Niewiarygodna, to łagodnie powiedziane - Serdel uwalił się na rogu starego materaca. - Chyba wolałbym jakąś zwykłą ideologiczną gadkę o Wielkim Przewodniku.
     - Co zamierzasz? - zapytała Kulka.
     - Chcę go dopaść - warknąłem. - Dopaść Doktora i zmusić go, żeby odwrócił proces. Chcę być z powrotem sobą.
     Spojrzeli na mnie.
     - Ty chcesz go.... - zaczął Hipis.
     - ...dopaść. Chcę go dopaść. I zrobić krzywdę.
     Ryknęli śmiechem. Zbaraniałem.
     - O co chodzi? - wołałem do tarzających się po trawie przyjaciół. Rżeli jak źrebaki. - Z czego się śmiejecie? - złościłem się. - Co w tym śmiesznego?
     Hipis jakoś się opanował.
     - Wybacz, Al, ale to takie śmieszne.
     - Co jest śmieszne?
     - Ty dopadający człowieka, robiący mu krzywdęęęęę... - znów parsknął.
     Serdel odturlał się od Hipisa.
     - Al, spójrz na siebie... spójrz, jak wyglądasz...
     Może i wyglądałem na małego, wychudzonego kota, ale byłem naprawdę wściekły.
     - Pomożecie mi, czy nie? - zapytałem wolno.
     Powoli przestali się śmiać, spoważnieli.
     - Pomożecie, czy nie?
     Kulka potoczyła wzrokiem po pozostałych.
     - Nie podoba mi się to - oświadczył Serdel.
     - Mnie też - dodała Księżniczka, dotykając mnie wypranym z emocji spojrzeniem.
     - Nie pomożemy Albrechtowi? - Bolo zaskomlał. - Nie pomożemy? Naprawdę nie pomożemy?
     Jednak pobiegliśmy razem do starej fabryki. Oni przodem. Co za upokorzenie, biegłem najwolniej ze wszystkich. Co gorsza, gdy już dobiegaliśmy na miejsce słup dymu unoszący się w niebo obwieścił katastrofę.
     Budynek płonął. Cały, bez wyjątku, od piwnic po dach. Nie było widać śladu Doktora, ani żadnego innego Podopiecznego. Straż pożarna jeszcze nie przyjechała. Hipis i pozostali w milczeniu obserwowali płomienie.
     - Chyba niewiele tu jest do oglądania - przekazał Serdel z przekąsem. - Ta bajeczka od początku mi się nie podobała.
     Byłem załamany. Gdzie podział się Doktor? Gdzie jego laboratorium? Poczułem nagle, jak moje nadzieje ulatują w niebo, razem ze smolistym dymem, jaki języki płomieni wypluwały w niebo.
     - Jesteś ubulgotowany - poinformował mnie Bolo. - Teraz nawet gdybyśmy chcieli ci pomóc, niczego nie wyczujemy. Niczego nie znajdziemy.
     - Zresztą, czego mielibyśmy szukać - dodał Serdel. - Wszystko co najważniejsze, całe to laboratorium, o ile w ogóle istniało, jest właśnie zajęte przechodzeniem do historii.
     Nie odezwałem się. Kulka przeszła kilka kroków w lewo i zatoczyła łuk.
     - Niedawno odjechał stąd jakiś samochód - zauważyła. - Duży. Ciężarówka - spojrzała na wejście do budynku, buchające płomieniami. - Coś do niej wynosili. Wiele razy.
     - Musieli zabrać całe laboratorium - stwierdziłem. - Gdyby udało się ich wyśledzić...
     W oddali rozległo się wycie syren strażackich. Zbliżały się. Ktoś wreszcie zauważył ogień.
     - Szybko, zanim rozjadą ślady - przekazałem do nich.
     Nie drgnęli.
     - Hej, co jest? Nie pomożecie mi?
     Milczeli, wreszcie Hipis wyłożył mi to, o czym wszyscy doskonale wiedzieliśmy.
     - Albrecht, ta droga jest gruntowa tylko kawałek. Potem jest asfalt, a potem ruchliwa ulica. Nigdy ich nie znajdziemy. Przykro mi.
     Księżniczka nie odezwała się ani razu. Nawet na mnie nie spojrzała.
     - Przykro nam, stary - dodał Serdel. - Ale nic nie da się zrobić.
     Potem odeszli. Ja zostałem. Siedząc w krzakach oglądałem akcję strażaków, którzy pianą i strumieniami wody stłumili wreszcie pożar. Nie mogłem, nie chciałem przyjąć do wiadomości, że teraz będzie już tak zawsze. Pozostanę kotem. Zwykłym, małym, chudym kociakiem. To nie było możliwe.
     A potem wypalony budynek zawalił się całkowicie, grzebiąc piwnicę Doktora i resztki moich nadziei.
     Ostatnią, najostateczniejszą szansą był Profesor. Stary, siwiutki, gruby mops, który nigdy nie pogryzł żadnej książki. Przynajmniej dopóki jej nie przeczytał.
     Profesor mieszkał spory kawałek od naszej ulicy, w dużym domu z ogrodem. Jego Podopiecznym był stareńki, zasuszony naukowiec, który w jednym pokoju miał więcej książek, niż jest na całej naszej ulicy. Profesor był strasznie mądry. Sam nie pamiętał dokładnie na czym się jeszcze zna, a na czym już nie - tyle tego było. Generalnie traktował nas zawsze jak przygłupów, ale można było się od niego wiele dowiedzieć. Jeżeli on mi nie pomoże, to faktycznie będę ubulgotowany, jak mawia Bolo.
ilustracja: Aleksander Jasiński
ilustracja: Aleksander Jasiński
     Z dostępem do Profesora był jednak problem, zwłaszcza w porze dnia, podczas której się tam udałem - późnym popołudniem. Profesor nieczęsto opuszczał dom Podopiecznego, a podczas tych krótkich wypadów wyjątkowo niechętnie rozmawiał. W domu zaś namiętnie i często ucinał sobie drzemki.
     Gibkie ciało Małego okazało się jednak sporym atutem. W moim własnym mógłbym co najwyżej szczekać przed bramą tak długo, aż znudzony Profesor wyszedłby do mnie. Jako kot nie potrzebowałem zaproszenia. Prześlizgnąłem się między kratami ogrodzenia, podkradłem do okien domu i jednym susem wskoczyłem przez lufcik do środka. Niemal nie czułem zapachu farby drukarskiej i kurzu unoszącego się w całym mieszkaniu - ale za to świetnie widziałem w ciemności. Ktoś chrapał w saloniku, przed ściszonym telewizorem. Przyjrzałem się mu - to tylko Podopieczny kwitował puszczane w telewizji reklamówki wyborcze. Profesora znalazłem dwa pokoje dalej, kimającego na poduszce ze szkarłatnego aksamitu, obszytej żółtymi frędzlami.
     Usiadłem. Poczuł mnie niemal od razu.
     - Przyznam, ze to coś nowego - przekazał nie otwierając oczu. - Kot bezczelnie pakuje się na mój teren, potem siada przede mną i wyraźnie na coś czeka. Zaiste, im więcej wiem o świecie, tym bardziej potrafi mnie on zaskoczyć.
     Chwilę zbierałem myśli i formułowałem to, co chcę powiedzieć.
     - W czym mogę pomóc? - otworzył oczy.
     - Znasz mnie? - zapytałem.
     Pociągnął kilka razy nosem, przymknął oczy.
     - Jesteś Strucel. Z Ogrodowej. Mieszkasz z Albrechtem.
     - Albrechta też znasz, prawda?
     - Znam - westchnął. - Albrecht. Silny Jedi.
     - Co byś powiedział, gdyby okazało się, że Albrecht i Strucel zamienili się miejscami? Gdyby moja jaźń została przeniesiona z porządnego psiego ciała, w ten czworonożny skafander karzełka?
     Mops otworzył oczy szeroko.
     - Co?
     - To ja jestem Albrecht, Profesorze - oświadczyłem. - Niech mi pan pomoże odzyskać siebie.
     Uwierzył mi. Nie od razu jednak - wpierw zadał kilkanaście pytań o rzeczy, które ledwo pamiętałem. Odpowiedzi musiały go usatysfakcjonować, bo wreszcie z sapnięciem przyjął do wiadomości niewiarygodną prawdę. Musiałem przewartościować swoją opinię o nim, nie był taki zramolały, za jakiego go uważano. I starał się mi pomóc. Resztę popołudnia strawiliśmy na zwiedzaniu kolejnych pokoi zapełnionych książkami. Profesor rozpoznawał je na węch, niektóre wyciągał i pospiesznie kartkował korzystając z szorstkiego nosa. Ja jedynie włóczyłem się za nim, zbyt słaby by cokolwiek poruszyć i zbyt głupi by cokolwiek pojąć. Podopieczny donośnie chrapał z salonu.
     Ale to wszystko na próżno. Po godzinach stękania i szeleszczenia stronicami, Profesor zwiesił łeb. Potem spojrzał na mnie bezradnie.
     - Nic z tego nie będzie, Al.
     - Mogę zapytać dlaczego?
     - Jestem mądry tylko tą wiedzą, którą uzyskałem z książek i telewizji. To, co ci zrobiono, to jakaś nowomodna sztuczka. Rzecz nieznana, o której wzmianki nigdzie nie znajdziemy. Przykro mi.
     Milczałem.
     - Zawsze byłem słaby z neurobiologii - przyznał ze skruchą. - A to ma wiele z nią wspólnego. Nie pomogę ci.
     Oklapnąłem na podłodze. Wyciągnął się naprzeciwko.
     - Mogło być gorzej - zauważył, opierając pysk na łapach.
     - Gorzej!? - oburzyłem się. - Co może być gorszego dla psa od bycia kotem?
     - Bycie kotką.
     Miał, debalans, rację.
     Ale jakoś mnie to nie pocieszało. Ani trochę. W jaki sposób będę w stanie opiekować się moimi Podopiecznymi jako kot?
     - Może jednak nie wszystko jeszcze stracone - przyznał po pewnym namyśle Profesor. - Mam wrażenie, że mój Podopieczny wybiera się na jakąś konferencję naukową. Z biologii albo neurologii, nie pamiętam teraz dokładnie. Być może tam uda mi się czegoś dowiedzieć.
     - Kiedy to będzie? Ile to potrwa?
     Znów pokręcił głową.
     - Nie wiem. Ale nie zapominaj kim jesteś. Nie zapominaj o swoich Podopiecznych - przekazał patrząc na mnie z troską. - Kiedy wrócę, być może uda nam się jakoś zaradzić twoim problemom.
     Wyszedłem zupełnie załamany. Słowa Profesora nie dawały żadnej konkretnej nadziei. Owszem, nie odbierały jej zupełnie, ale prawie. A niedopowiedziany wyrok z ust autorytetu jest nawet gorszy od dopowiedzianego.
     Osowiały, biegłem do domu. Zapadł już zmierzch, a bezchmurne niebo obsiadły pchły gwiazd. W domu niespodzianka - Fagas czekał na mnie na schodach tylnego tarasu. Zamiauczał, gdy zobaczył mnie w ogrodzie.
     - Byłeś u tego waszego Profesora? - zapytał. - Jak poszło?
     - Nijak. Jestem kotem i wszystko wskazuje na to, że nim zostanę - wzruszyłem ramionami. - A jak tobie poszło? Masz jakieś pomysły?
     - Przyprowadziłem kogoś, z kim powinieneś porozmawiać.
     Większy ode mnie ciemny kształt wyłonił się z prawej, zza żywopłotu. Był zresztą większy nawet od Fagasa. I wyglądał dość znajomo.
     - Witaj Albrecht - przekazał, wchodząc w światło lamp ulicznych. - Jestem Nero.
     Kolejny kot, też z sąsiedztwa. Wielki, zapasiony misio, do którego jego Oswojony... tfu! Podopieczny, zwracał się wyłącznie per Ciapul. Podobnie jak wszyscy Podopieczni z okolicy. Ciapul był dobrotliwy jak na kota, miły jak na kota, słyszałem nawet, że podobno nieobca była mu empatia. Pytanie: czy przyszedł ją na mnie potrenować?
     - Przyszedłeś po darmową rozrywkę? Chcesz porechotać jak wszyscy inni? Śmiało.
     Usiadł i zaczął lizać swoje futro.
     - A słyszałem, że jako pies byłeś całkiem rozsądny - przekazał ze zdziwieniem. - Wrogi kotom, ale rozsądny.
     Popatrzałem na niego uważniej.
     - Uważasz nas za zło konieczne - kontynuował - za zbędne gęby do wykarmienia, łase na pieszczoty, uprzykrzające życie kłębki futra. Ale, tak samo jak psy, i koty są ludziom potrzebne.
     - Czyżbyś prorokował jakąś grubszą inwazję myszy na miasta?
     Nie zniecierpliwił się.
     - Przekonasz się o tym. Prędzej niż myślisz.
     - O inwazji myszy?
     - O kretynizmie?
     - Można mnie obrażać, bo jestem mniejszy, co?
     - Można cię obrażać, bo jesteś głupi - wyjaśnił. - Nie śmieję się z ciebie, nie ubliżam... zanadto. Właściwie nawet trochę ci współczuję, chociaż ta sprawa nie powinna mnie w ogóle obchodzić. Przyszedłem specjalnie, by przekazać ci kilka słów otuchy.
     - Na przykład jakich?
     - Bycie kotem tak samo ma sens jak bycie psem - wyprostował się dumnie. - Twoi Oswojeni nadal cię kochają, nadal jesteś im potrzebny.
     - Potrzebują mnie? A na co im nowa mufka?
     - Przekonasz się, że jest z tym inaczej - westchnął z nutką irytacji. - Nie straciłeś celu w życiu. On nadal tam jest.
     - A co ty możesz wiedzieć o moim życiu? O życiu psów w ogóle?
- Całkiem sporo. Nasłuchałem się mnóstwo o Wielkim Przewodniku i opiece nad ludźmi. O waszej wielkiej misji. O tym, że jestem tylko      nieudanym tworem najwyższego. Doskonale znam te teologiczne gadki.
     - Ateista! - fuknąłem na niego ze złością.
     Spojrzał na mnie, przekrzywiając głowę.
     - Zapamiętaj tylko to: niczego nie straciłeś. Niewiele się zmieniło.
     Popatrzyli na siebie z Fagasem, po czym Ciapul jednym susem zniknął w ciemności.
     - Kto nauczył tego bubka takich kaznodziejskich gadek? - zapiekliłem się. - Po co w ogóle go przyprowadziłeś?
     Fagas zrobił jedną ze swoich kwaśnych min.
     - Rany nie wiedziałem, że psy potrafią być takie głupie i zaślepione - przekazał i odszedł.
     - Wcale nie jestem głupi! - odpowiedziałem. Nie odwrócił się nawet. - Wcale nie jestem zaślepiony! Nie jestem zaślepiony, słyszysz?
     Nie byłem, prawda?

III.

     Promienie słońca przyjemnie masowały moją sierść. Było letnie popołudnie. Leżałem pośrodku ogrodowego trawnika, w centrum największej słonecznej plamy. W górze szumiały dorodne grusze. Kawałek dalej Mały zacięcie próbował wdrapać się na czereśnię. Piszczał jak idiota i skrobał korę krótkimi pazurami. Krótko mówiąc zajęty był demontowaniem resztek mojej dobrej opinii.
     Za chwilę do ogrodu wpadnie Podopieczny wrzeszcząc: "Albrecht! Oszalałeś! Zostaw to drzewo!". Wtedy wstanę, podejdę do gruszy i zacznę walić głową w pień. Zupełnie jakbym nie został już dosyć upokorzony. Ostatnio złapałem Podopiecznego, gdy czytał w gazecie komiks z Garfieldem.
     - Zobacz - powiedział do Podopiecznej, tłumiąc wesołość - ten pies, Odie, zachowuje się zupełnie jak Albrecht ostatnio.
     Wielki Przewodniku, nic dziwnego - to tylko kot, który wygląda jak pies!
     Od ucieczki Doktora minęły już trzy tygodnie. Straciłem nadzieję, że kiedyś znów będę sobą. Zostałem sam z moim problemem - Profesor wyjechał ze swoim Podopiecznym za granicę na konferencję i nie wiadomo, kiedy wróci. Nie wiadomo, czy w ogóle wróci. Próbowałem samemu pogrzebać w literaturze, ale Podopieczny jest tylko informatykiem, a Podopieczna doktorem historii. W książki z dziedziny neurobiologii ich biblioteka raczej nie obfituje.
     Dawni kumple w ogóle mnie nie poznają. Udają, że jestem jakimś obcym kotem. Kilku, między innymi Księżniczka, bez ogródek oświadczyło mi, że w towarzystwie to niemile widziane zadawać się z kotami. Wredni szowiniści. Zresztą, sam ich tak nakręciłem.
     Przewróciłem się na plecy, pozwalając słońcu ogrzać mnie nieco od spodu. Mały przestał drapać pień czereśni. Zwrócił na mnie uwagę. Szczeknął i ruszył galopem. Podświadomie sprężyłem się i w czterech susach schroniłem na najbliższej gruszy. Wyciągnięty na grubej gałęzi spoglądałem w dół, na bezowocne wysiłki tego kretyna, za wszelką cenę próbującego pójść w moje ślady.
     Z kotami jakoś nie chciałem się zadawać. Wiecie, to byłoby jak przyznanie się do klęski. Złożenie broni. Zresztą one też traktowały mnie z niechęcią. Być może wyczuwały coś obcego, coś co burzyłoby ich ciasne światopoglądy. Tylko kotki reagowały na mnie milej.
     - Rozumiesz Mały, Albrecht czy jak tam się zwiesz - wytłumaczyła mi jedna, ocierając przy tym o mnie zapamiętale. - Ta gadka o psie zamienionym w kota i na odwrót jest taka ciekawa.... odmienna od tych, jakie zawsze wciskają nam inni... jest taka podniecająca...
     Uciekłem.
     Wygląda na to, że zostałem sam.
     W polu widzenia pojawił się Fagas. Podpłynął do mnie gimnastycznym krokiem.
     - Cześć, Al - przekazał leniwie. - Oswojona przyniosła zakupy. Walniemy po kawałku świeżej wątróbki?
     - Spadaj.
     - Ma też śledzie.
     - Daj mi spokój.
     - W oliwie.
     Prychnąłem lekceważąco. Debalans, wcale nie chciałem prychać. Chciałem sapnąć! Jak na porządnego psa przystało.
     - Więcej dla mnie - obwieścił z radością i oddalił się, mrucząc coś pod nosem.
     Odprowadziłem go wzrokiem. Ostatnio jakoś dużo wyleguję się na słońcu. Czasem rzucam w kierunku drobnych, ruchliwych przedmiotów, gdy wydaje mi się, że to myszy. A niekiedy nachodzi mnie ochota właśnie na takiego śledzia, jakiego Fagas zachwalał. Mnie ochota na śledzia, rozumiecie? To raczej niepokojące.
     Dużo gorsze jest to, że chyba i Ciapul, i Fagas mieli rację. Jednak byłem - z niechęcią przyznaję - głupi i zaślepiony.
     Wczoraj zdarzyło się coś bardzo dziwnego. I ważnego. Podopieczna wzięła mnie w kuchni na ręce, zabrała na kanapę i zaczęła głaskać. Nie powiem, przyjemne to było. Nic dziwnego, że koty bez przerwy i bezwstydnie domagają się takich pieszczot. Potem coś zaczęła do mnie mówić i nagle...
     ... nawiązałem kontakt, psychiczna nitkę porozumienia, współczucia, współdzielenia uczuć. Zupełnie inaczej niż za starych, psich czasów zdarzało mi się z Podopiecznym. Dawniej to była energia, ruch, zmiana, czasem napady melancholii i smutku. Podopieczny podświadomie dzielił się tym ze mną, a ja starałem się odpowiadać mu tak, aby dostrzegł, że czuje to co on. Teraz, będąc kotem, odbierałem i przekazywałem takie rzeczy inaczej. Bardziej spójnie, trwalej, subtelniej. Spokojniej. I czułem, jak takie statyczne współdzielenie samopoczucia wpłynęło na Podopieczną. Odebrałem jej radość, jej miłość, ciepło jakie roztaczała wokół siebie, jej zadowolenie. I to było miłe. I pożyteczne, bo naprawdę ją uszczęśliwiło. Coś podpowiedziało mi, bym zwinął się na jej kolanach. Potem po prostu leżeliśmy w ciszy. Ku mojemu zdziwieniu pojawił się też Podpieczny, z Fagasem na rękach. I wcale nie chciał się pozbyć futrzastego złośliwca. Usiadł koło nas i zaczął miękko głaskać Fagasa, aż ten zamruczał z zadowolenia. Zamurowało mnie, przyznam.
     Może jednak koty nie wyszły Wielkiemu Przewodnikowi aż tak źle, jak sądziłem. Owszem, kocia harmonia jest zupełnie inna od psiej - ale skoro tak to wygląda, będę dla Oswojonej... tfu, Podopiecznej najlepszym kotem, jakim tylko pies potrafi być.
     Ale oczywiście to wciąż ja. Pies.
     Czyli kot.

'99-00

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

5
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.